Nikt chyba nie wierzy już w siłę sprawczą ONZ. Tym bardziej gorzko, że przemawiający na jej forum dawno przestali wierzyć we własne słowa. Od lat mówi się o potrzebie reform wewnątrz jedynej globalnej organizacji odpowiedzialnej za bezpieczeństwo na całym świecie. Na mówieniu również się kończy, bo cóż z tego, kiedy „wielkim tego świata” zależy na czymś zupełnie innym? Nie od dziś wiadomo, że sfera deklaratywna nie zawsze koresponduje z rzeczywistością. O tym po raz kolejny przekonaliśmy się dzięki przemowom podczas 72. sesji ZO. Aby nakreślić tło obecnych wydarzeń na arenie międzynarodowej, postanowiliśmy przeanalizować kilkanaście wystąpień i – cytując klasyka – „wyrażamy zaniepokojenie”. Oprócz analizy wielkich snów o potęgach i festiwalu werbalizacji myślenia życzeniowego przybliżamy także, w czym tkwi instytucjonalny problem i co należałoby zmienić.
Izrael, czyli rzekoma rising power among the nations.
(przemawiał premier Benjamin Netanyahu)
Panie i Panowie – „Israel is THE place”. Premier Netanyahu z iście amerykańskim akcentem zapewnił wszystkich o nowoczesności, innowacyjności, wszechobecności, dobroduszności, wspaniałomyślności i cudowności państwa żydowskiego. Czyli bez zmian, ot, klasyka gatunku – walka z terroryzmem (chyba, że akurat Izraelczycy terroryzują, to wtedy ich nie zwalczamy, ponieważ to nasi bojownicy o wolność), niezastąpiona działalność wywiadowcza na całym świecie, pomoc dla tzw. państw upadłych. Wiatr zmian natomiast odczuwalny jest w innej sferze – w samej ONZ właśnie. Za sprawą nie kogo innego, jak prezydenta USA, Donalda Trumpa, który jako cel swojej pierwszej wizyty obrał Izrael oraz dzięki któremu Narody Zjednoczone przestają być nosicielami „globalnego antysemityzmu”.
Swoje 5 minut, jak zwykle, dostał izraelski wróg numer 1 – Islamska Republika Iranu. W skrócie: „nuklearny deal” to największa porażka w dziejach wszelkich umów, Iran będzie posiadał wielki arsenał bomb atomowych i zostanie „drugą Koreą Północną”, a „islamistyczne imperium będzie się rozrastać”. Porozumienie należy więc zerwać, presję wywołać, sankcje nakładać. Iran to według premiera aktor nieracjonalny, siejący terror w Syrii, Iraku, Libanie (Netanyahu wróży również, że w tych krajach Iran ulokuje swoje bomby). Na złagodzenie: „Ludzie Iranu to nasi przyjaciele”. Oczywiście, premierze. Myślę jednak, że władze Izraela niekoniecznie są przyjaciółmi Iranu.
W tym miejscu należy się kilka słów sprostowania:
Iran wywiązuje się z postanowień wyżej wspomnianej umowy. Porozumienie z państwami 5+1 (stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ: Chiny, Francja, Rosja, USA, Wielka Brytania + Niemcy) ma na celu ograniczenie programu atomowego. Problem polega jednak na tym, że Iran jednocześnie rozwija także program rakietowy, a więc posiada potencjalne środki przenoszenia broni atomowej. Nie jest powiedziane jednak, że testy rakiet balistycznych przewidziane są na przenoszenie broni niekonwencjonalnej (przynajmniej oficjalnie). Logika nakazuje jednak tego faktu nie pomijać, bowiem ewentualne posiadanie nuklearnego potencjału odstraszającego byłoby racjonalnym posunięciem Teheranu i obraniem skrótowej drogi do statusu mocarstwa regionalnego. Poza tym – dlaczego tylko Izrael miałby być predestynowany do posiadania broni atomowej w regionie?

Nie obyło się także bez podsumowania „roku historycznych wizyt”, kiedy premier Netanyahu pogłębił (tak przynajmniej twierdzi) relacje z Chinami, Europą, „muzułmańskimi przyjaciółmi” i nawet z… Antarktydą. Dowiedzieliśmy się, że PINGWINY chcą wspierać Izrael, ponieważ doskonale odróżniają białe od czarnego, a więc także dobro od zła. Proste? Proste!
Nie pominięto także chrześcijańskich przyjaciół – „God gave the Bible 4 stars on Amazon!”
Umiarkowany Iran.
(przemawiał prezydent Hassan Rouhani)
Umiarkowanie to w irańskich przemówieniach topowe „słowo-wytrych”. Prezydent Islamskiej Republiki Iranu nie ma problemu z łączeniem ekstremizmu szyickiego z umiarkowaniem. Iran według niego nie dąży ani do hegemonii, ani do izolacji, promuje prawa człowieka (chyba, że człowiekiem nagle okazuje się być kobieta lub homoseksualista – wtedy mamy problem), nikomu nie zagraża, posługuje się dyplomacją (szczególnie w okresie prezydentury Rouhaniego wykonano wiele pojednawczych gestów w stronę Zachodu – to jak najbardziej należy prezydentowi wybranemu w tym roku na drugą kadencję oddać). Nie zabrakło także odwołań historycznych do lat cierpienia pod panowaniem dynastii Pahlavich oraz do momentu jej obalenia, czyli Rewolucji Islamskiej w 1979.
Jak Iran widzi region? Słusznie stwierdzając, że wolność jest dla wszystkich, Rouhani postulował o prawa dla Palestyńczyków. Jednocześnie zaznaczył, iż Persja w swojej historii była tolerancyjna wobec innych wyznań i zamierza to kontynuować. Pytanie, na ile to szczere wsparcie dla sunnickich Palestyńczyków, a na ile standardowa szpila wbita w Małego Szatana, czyli Izrael. Od lat wiadomo, że IRI wspiera antyizraelski Hamas, sądzić zatem można, że to nie tylko przyjaźń w łonie islamu. Naturalnie wspomniano o szyickich społecznościach w Syrii, Iraku, Bahrajnie, czy Jemenie.
Gwoli sprostowania – dlaczego akurat te państwa? W telegraficznym skrócie:
Syria – Iran, m.in. wraz z Rosją, wspiera zbrojnie stronę rządową
Irak – obszar potencjalnych wpływów w odbudowującym się powoli kraju z dużym odsetkiem szyitów
Bahrajn – rząd sunnicki, ale społeczeństwo w większości szyickie
Jemen – Iran wspiera zbrojnie rebeliantów (szyitów), którzy kontrolują mniejsze niż strona rządowa obszary.
Centralnym punktem przemówienia była kwestia Wielkiego Szatana, czyli USA. Rouhani zaznaczył, że żałuje, iż te dwa kraje nie mogą ze sobą współpracować w zwalczaniu terroryzmu salafickiego. Odniósł się także do oskarżeń w sprawie łamania porozumienia nuklearnego, oznajmiając, że z całą pewnością nie odstąpi pierwszy od umowy. Zapewnił, że Iranowi nie zależy na posiadaniu arsenału odstraszającego (osobiście wątpię, żeby wierzył w te słowa, ale to przecież dyplomacja).
Prezydent potwierdził po raz kolejny, że Iran szuka partnerów na całym świecie, szczególnie jeżeli chodzi o energetykę, bowiem reżim zawsze będzie życzliwy dla tych, którzy nie są do niego wrogo nastawieni. Irańska gospodarka odbudowuje się, a do zaoferowania ma ogromne rezerwy ropy naftowej oraz gazu ziemnego.

Tym razem naprawdę, bez ironii czy sarkazmu, przyznać trzeba, że przemówienie uznać można za umiarkowane. Obyło się bez słownej agresji wobec USA, Izraela czy Arabii Saudyjskiej, czyli największych wrogów. Dyplomatyczne trendy kadencji ekspresyjnego ex-prezydenta Mahmuda Ahmadineżada Iran ma już za sobą, oby na długo.
Arabia Saudyjska, gdzie ludzie są najważniejsi.
(przemawiał minister spraw zagranicznych Adel Ahmed Al-Jubeir)
Tak, priorytetem według MSZ są ludzie. Priorytetem jest też, mimo wszystko, najpierw wychwalić przed całym Zgromadzeniem Króla Salmana, dzięki któremu Arabia Saudyjska „szerzy pokój i bezpieczeństwo na całym świecie” (finansowanie terroryzmu to przecież tylko jedna z drobnych skaz).
Jako priorytet określono oczywiście wojnę w Jemenie, gdzie AS wspiera legalny rząd, traktując to jako obowiązek (racja, trudno dążyć do statusu hegemona w regionie bez prowadzenia tzw. wojny zastępczej). Poszanowanie praw Jemeńczyków to absolutny priorytet – bo przecież rebelianci to nie Jemeńczycy, można ich do woli bombardować… Saudyjskim zwyczajem wspomnieć należy także o pieniądzach. Al-Jubeir zaznaczył, że na pomoc Jemeńczykom (tym „dobrym”) AS przeznaczyła, bagatela, 8 mld $. Oczywiście, łatwiej sięgnąć do monarszej sakiewki, niż przestać blokować rozmowy pokojowe i przystać na jakąkolwiek obecność w rządzie szyitów, których wspiera Iran. Minister skonstatował, że jedyne rozwiązanie to rozwiązanie militarne (bo ludzie są najważniejsi, śpieszę przypomnieć).

Kolejne miejsce przypadło blokadzie Kataru, trwającej od czerwca tego roku. Saudowie walczą bowiem z terroryzmem i ekstremizmem oraz z ich wspieraniem. Nie tolerują także tzw. safe havens dla terrorystów. Co ciekawe, nazwa Iran nie padła ani razu. Czyżby wykorzystano szansę na milczenie? Dyplomatycznie, ot co!
Niektóre wypowiedzi trudno jest skomentować z należytą powagą, uznajmy zatem, że PRAWIE uwierzyłam.
Imperium O… znaczy Turcja.
(przemawiał prezydent Tayyip Erdoğan)
Zaczęło się niewinnie: terroryzm w wielu regionach świata, ksenofobia, nastroje antyislamskie, potrzeba koordynacji działań z ONZ. Identyfikacja zagrożeń na medal. Niepokoi tylko fakt, że Erdoğan „wierzy”, iż Turcja jest w stanie zaradzić temu w pojedynkę.

Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że przemówienie prezydenta Turcji miało przekonać społeczność międzynarodową, że Turcja jest wszechobecna. Na pierwszy ogień oczywiście poszła ogarnięta wojną Syria – Turcja zrobiła wszystko, co tylko możliwe, bo przecież determinują to więzy historyczne (rozumiem, że Erdoğan chciałby powrotu do stanu na mapie sprzed I wojny światowej, kiedy Syria stanowiła część Imperium Osmańskiego, za którym tak bardzo tęskni partia AKP i wywodzący się z niej prezydent?). Przypomniano także, jak doniosłe znaczenie ma udzielanie azylu uchodźcom. Przeznaczono na nich bowiem 30 mld $, a Unia Europejska wydała na ten cel zaledwie 820 mln $, a przecież też obiecali wydać 30 mld! Nie jestem pewna, czy Turcja wygrała tym sposobem konkurs na serce ze złota, czy po prostu ma nieszczelne granice i niezbyt duży wybór co do przyjmowania uchodźców.
Turcja obecna jest także w Afryce, a konkretniej w Somalii, gdzie na pomoc tamtejszej ludności przeznaczono aż 1 mld $. Natomiast kwota wydana na szeroko rozumianą pomoc na całym świecie to 6 mld $. Prezydent ma gest, chyba że chodzi o Kurdów. Tych oczywiście zwalcza (Partię Pracujących Kurdystanu), podobnie jak ISIS (kupując od nich ropę?). Nie zabrakło słownego wsparcia dla Palestyńczyków oraz zdecydowanego braku wsparcia dla Izraela. Oprócz Afryki i Bliskiego Wschodu przyszedł także czas na Azerbejdżan, Górski Karabach, Osetię i Abchazję. Prezydent Erdoğan zrobi wszystko, aby zapanował tam pokój. Standardowo podczas tej sesji wyrażono ubolewanie w związku z wydarzeniami w Birmie. Kończąc, Erdoğan postulował zmiany w ONZ (szczególnie w RB ONZ), zwracając uwagę na niezbędną demokratyzację zasad funkcjonowania wewnątrz Organizacji.
Samuel Huntington miał rację – Turcja to tzw. państwo na rozdrożu. Polityka Erdoğana potwierdza tę tezę. Turcja nie wie dokąd pójść – do Europy? Do Azji lub Afryki? Być mocarstwem bliskowschodnim? A może najlepiej panować nad całym światem i zastąpić USA w roli jedynego supermocarstwa? To może być trudne, szczególnie jeśli zamyka się ekspertów w więzieniach.
O zasadach działania ONZ oraz problemach instytucjonalnych przeczytać można w kolejnym artykule.