Nawet prawicowe media przyjmują decyzję o dymisji Beaty Szydło i powołanie na Prezesa Rady Ministrów Mateusza Morawieckiego raczej ze zdziwieniem i w kategorii wiary, że „prezes wie, co robi”, ale także z przekonaniem, że to tylko tymczasowe rozwiązanie, bo przecież „Piłsudski też był premierem dwa razy”. Ale jak to zwykle z Jarosławem Kaczyńskim bywa, w tym szaleństwie jest metoda i z pewnością ta decyzja ma drugie albo i trzecie dno, nie tak oczywiste dla mediów i wielu obserwatorów życia politycznego w naszym kraju. Wiele bowiem można Kaczyńskiemu zarzucić, ale nie można odmówić mu tego, że na politycznej szachownicy jest mistrzem rozgrywek bez godnego sobie przeciwnika.
Kilkumiesięczna telenowela pod tytułem „rekonstrukcja rządu” wreszcie ma swój koniec. Jak to bywa z serialami klasy B, finał rozczarował. Bo szczere wątpliwości budzi to, czy rzeczywiście ujrzymy obiecane dalsze zmiany po Nowym Roku, czy jest to kolejne granie na zwłokę. Nie pożegnaliśmy się z Macierewiczem, Szyszką, Waszczykowskim, mimo że wszem i wobec wiadomo było, że nawet we własnym obozie politycznym od dawna wymieniało się ich nazwiska jako tych, którzy pójdą na pierwszy ogień do dymisji. Prezes jak zwykle zaskoczył wszystkich, wymieniając Beatę Szydło, bronioną zaciekle jeszcze kilka godzin wcześniej podczas gorącej sejmowej dyskusji, na Mateusza Morawieckiego, naturszczyka, jeśli chodzi o scenę polityczną.
SKOK NA GŁĘBOKĄ WODĘ

Morawiecki nie będzie miał łatwego zadania. Środowisko PiS pamięta mu epizod bycia członkiem Rady Gospodarczej w latach 2010-2012, czyli za premierowania Donalda Tuska oraz nagrania ze słynnej restauracji „Sowa i przyjaciele”, gdzie w rozmowie przyznaje, że dostał propozycję bycia ministrem skarbu, jednak odmówił (swoją drogą, prokuratura dysponuje tylko jednym nagraniem, a z zeznań jednego z kelnerów restauracji wynika, że istnieje jeszcze co najmniej jedno nagranie; nasuwają się więc pytania — gdzie ono jest, kto nim dysponuje i dlaczego nie zostało ujawnione?). Do wyborców nie do końca może przemawiać też fakt, że nowy premier dysponuje ogromnym majątkiem ulokowanym w nieruchomościach, działkach, a także akcjach banku BZ WBK (którego był prezesem w latach 2007-2015), sprzedanych dopiero po objęciu teki premiera. Z funkcji zrezygnował, bo jak sam powiedział: „Uważam, że już i tak za dużo zarobiłem, mogę się więc poświęcić dla służby publicznej”. Czy taka osoba jest w stanie zdobyć tyle samo sympatii co Beata Szydło, o której ludzie często mówili, że jest „taka jak my”?
Inną sprawą są konflikty wewnątrz samego rządu. Elżbieta Rafalska, która jest niemal nietykalna dzięki sukcesowi programu 500+, na pewno zapamięta słowa krytyki Morawieckiego, że zamiast konsumpcji i zaciągania kolejnych długów potrzebne są inwestycje (a jakże) oraz że ten program nie zbuduje PKB. Po efektach widać, kto wybrnął zwycięsko z tego sporu. Jednak już przy chęci nacjonalizacji OFE szala przechyliła się na korzyść premiera, który przekonał do pozostawienia pieniędzy na prywatnych kontach. Na pewno nie jest to ich ostatnie starcie.
Ze Zbigniewem Ziobro tarcie nastąpiło przy sprawie kontroli nad PZU, gdy Morawiecki odwołał prezesa związanego z Ziobrą i chciał powołać na to miejsce kogoś ze swojego kręgu. Konflikt ostatecznie rozwiązała sama Szydło, powołując osobę trzecią, ale związaną z ministrem sprawiedliwości, co potwierdza, po czyjej stronie stoi. Zresztą ona sama nie miała łatwych relacji ze swoim nowym przełożonym — chodziło tutaj głównie o ambicję, przejawiającą się na przykład w dosyć nieistotnej z punktu widzenia polityki wewnętrznej czy międzynarodowej sprawie, jak konkurowanie o tytuł Człowieka Roku Forum Ekonomicznego w Krynicy. Nieistotne, ale niesmak pozostał. Była premier nie szczędziła też uszczypliwości na temat obrośniętego legendą „planu Morawieckiego”, mówiąc w mediach że „dostał wszystkie narzędzia, jakich chciał, więc czas na efekty i konkrety”. Schody mogą się jednak dopiero zacząć. Bo jak inaczej niż upokorzeniem można nazwać fakt, że Szydło została zdegradowana do stanowiska wicepremiera, w dodatku bez teki, a jedynie zajmującym się ogólnie ujętymi sprawami społecznymi, czyli tak naprawdę wszystkim i niczym. Politycy PiS z rzeczniczką Beatą Mazurek na czele mogą mydlić oczy mówiąc, że sytuacja międzynarodowa tego wymaga, ale „nadal jesteśmy jedną drużyną”. Tylko czy ktoś daje tym tłumaczeniom wiarę?
Wyborcy Zjednoczonej Prawicy lubili Szydło, a sondaże sprzyjały partii. Gdyby chodziło o obsadzenie stanowiska następną marionetką, nie bawiono by się w to, nawet w imię przykrycia sprawy ustaw o ordynacji wyborczej i sądach. Wymieniono by jednego, może dwóch ministrów, ewentualnie całkowicie odłożono by sprawę na styczeń. Czemu więc prezes zdecydował się na taki ruch? Można mówić o najbardziej prozaicznych powodach, czyli właśnie wspomnianych wyżej konfliktach wewnątrz rządu, wpływających na jego efektywność, których była premier nie umiała załagodzić. Dodatkowo mogło zaważyć rzekome lepsze przygotowanie Morawieckiego (no tak, Szydło nie robiła prezentacji w PowerPoincie), większe obycie na arenie międzynarodowej i poprawa wizerunku Polski, perfekcyjna znajomość języków obcych, no i oczywiście wizja przebudowy gospodarki i bajecznego wzrostu gospodarczego.
GENIALNE NOVUM CZY POWTÓRKA Z ROZRYWKI?

Jarosław Kaczyński zdaje sobie jednak sprawę z kilku faktów. Po pierwsze, nie jest już najmłodszy, a jego stan zdrowia nie jest na tyle dobry, aby zostać premierem. Po drugie wie, że jest jednym z polityków, którzy w sondażach cieszą się najmniejszym zaufaniem społecznym, co czyni go nie najlepszym kandydatem do realizacji swojego własnego planu wygrania następnych wyborów w cuglach. Dodatkowo powstaje obawa, czy przy objęciu stanowiska premiera sondaże nie zaczęłyby odwracać się na korzyść opozycji. Po trzecie, jest świadomy, że w jego własnej partii nie ma zbyt wielu kandydatów do objęcia stanowiska premiera. Większość albo ma coś dyskwalifikującego za uszami, albo nie jest tak charyzmatyczną postacią jak on sam. A przy oddaniu stanowiska premiera komuś przeciętnemu, bez zdolności przywódczych, PiS może skończyć tak samo jak PO. Żeby partia przetrwała, potrzeba kogoś stosunkowo młodego, dynamicznego. I tutaj dochodzimy do sedna sprawy.
Należy zadać sobie pytanie, czy nie mamy do czynienia z początkiem oddawania partii i swoistym procesem sukcesji po Jarosławie Kaczyńskim. Wydawałoby się, że jest to najlepszy moment — partia i sondaże mają się świetnie, nie dzieje się to w momencie kryzysu politycznego. Wielu może powiedzieć, że prezes uważa się za nieśmiertelnego, ale możemy też mieć do czynienia z sytuacją, w której prezes chowa swoje ambicje i ego do kieszeni dla perspektywy długoterminowego sukcesu i w imię zapisania się w historii partii, nie tylko jako autor jej największego sukcesu, co czyniłoby go postacią niemal kultową i monumentalną dla środowiska prawicowego.
Już kiedyś mówiono o tego rodzaju manewrze w kontekście Zbigniewa Ziobro, ale ten wybrał inną drogę i założył własną partię. Jak widzimy dziś, w praktyce niemal wrócił do PiS i łask Kaczyńskiego, ale starych win prezes łatwo nie zapomina. W 2014 roku wydawało się, że to Andrzej Duda może być namaszczony na następcę prezesa. Przez pierwsze półtora roku urzędowania dzielnie pracował na pozostawanie w łaskach, jednak z czasem przestała mu chyba odpowiadać rola chłopca do bicia. Zawetowaniem dwóch ustaw — o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa — przypieczętował na dobre swój los. Obaj panowie są stosunkowo młodzi jak na polityków, swego czasu bardzo dobrze rokowali w oczach Kaczyńskiego, są dosyć popularni, wyraziści, dynamiczni, do tego obaj to katolicy z ustabilizowanym życiem rodzinnym i nienaganną prezencją. Mają tylko jedną wadę: obaj zawiedli.
Mateusz Morawiecki wydaje się więc idealnym kandydatem. Nie ma pozycji w partii, bo stał się jej członkiem dopiero w 2016 roku, co sprawia, że ani nie ma nazbyt dużego zaplecza politycznego, ani nie jest uwikłany w żadne partyjne rozgrywki. Być może swego rodzaju sprawdzianem jest, czy poradzi sobie z ministrami takimi jak Ziobro czy Macierewicz oraz z konfliktami wewnątrz rządu. Jeżeli go zda, będzie godzien oddania mu po kawałku władzy prezesa. W dodatku, tak jak Ziobro i Duda, posiada wszystkie wspomniane wyżej zalety, cenione przez Kaczyńskiego.

Inny scenariusz wydaje się mniej zawiły, ale jednocześnie także prawdopodobny. Szydło zdobyła dla partii twardy, prawicowy elektorat. Morawiecki może być uważany za bardziej centrowego w oczach wyborców niż była premier, co mogłoby pomóc w zdobyciu czy wręcz odebraniu głosów poparcia takim partiom jak PO czy .Nowoczesna. Znów wychodzi tutaj myślenie czysto perspektywiczne o wyborach, które odbędą się dopiero (albo już) za dwa lata.
DOBRA Z(A)MIANA?
Czy Jarosław Kaczyński obstawił dobrze? Morawiecki startował w wyborach tylko raz, i to wiele lat temu. Nie występował na wiecach i nie rozmawiał z ludźmi, w przeciwieństwie do Szydło. Raczej nie jest postrzegany jako dobry mówca, co potwierdził w trakcie wygłaszania exposé, sprawiającego wrażenie kazania pisanego na kolanie. Grupy, do których trafiała była premier, mogą mieć problem z utożsamieniem się z człowiekiem, który uchodzi za technokratę i posiada miliony na koncie, podczas gdy Szydło wydawała się być „jedną z nas”. Sami politycy PiS mówią, że „skoro siebie dobrze urządził, to może i cały kraj mu się uda”. Konkluzja jest jedna. Wszystko to gdybanie i nigdy jednak do końca nie można być pewnym, jaki plan w tym momencie realizuje Kaczyński. Dwie rzeczy są niepodważalne — jest to sprytniejsze niż nam się wszystkim wydaje, a co gorsza, na ten moment, z taką kondycją opozycji, nikt nie jest w stanie się temu przeciwstawić.
Źródła: ecysol.pl, wiadomosci.gazeta.pl, polityka.pl, newsweek.pl, oko.press, biznes.interia.pl.
Zdjęcie tytułowe: Radek Pietruszka/PAP.