„Kiedyś to były czasy”
— każdy, odkąd zaczęliśmy narzekać.
Z pewnością każdy z nas zna kogoś (tym kimś możemy być my sami), kto jest przekonany o tym, że żyjemy w złym momencie. Ba, że współczesny świat jest gorszy niż kiedykolwiek wcześniej i, co gorsza, będzie tylko gorzej. Nie jest to jednak choroba naszych okropnych czasów — ludzie rozumowali w taki sposób od zarania dziejów. Nie sposób zaprzeczyć, że na świecie roi się od przemocy, niebezpieczeństwa, przelewu krwi, nienawiści (o czym sami tutaj niemal bez przerwy piszemy, przyznajemy się). A już na pewno o tym mówi się najwięcej. To na szczęście nie wszystko, co rzeczywistość ma nam do zaoferowania. Szukanie szczęścia w nieszczęściu nie jest najłatwiejsze, ale przy odwróceniu perspektywy i odrobinie chęci można doznać pozytywnego zaskoczenia, czego wszystkim z całego serca życzę. I z góry uprzedzę — zadanie, które sobie postawiłam, nie polega na wmówieniu komukolwiek, że jest wspaniale czy (zaledwie) dobrze. Jestem natomiast przekonana, że świat na wielu płaszczyznach staje się coraz lepszym miejscem i ogromną szkodą, być może największą w historii, byłoby to zmarnować.
DLACZEGO BYWAMY KRÓLAMI I KRÓLOWYMI DRAMATU?
Odpowiedź jest prosta — nasze postawy i sposób postrzegania rzeczywistości pochodzą z tego, co oglądamy i obserwujemy, o czym czytamy oraz słyszymy. Niebagatelne znaczenie ma to, skąd ten przekaz pochodzi. Współcześnie bombardowani jesteśmy informacjami, o których jakości można dyskutować długie godziny — prasa, telewizja, internet, media społecznościowe, plotki, przekazy rządowe i opozycyjne itd. W kontekście mediów jedno jest pewne: dobre informacje sprzedają się słabo. A już na pewno gorzej niż te złe. Cóż wyjątkowego w tym, że upłynął kolejny dzień bez skandalu z udziałem polityka, uchodźcy, imigranta, agresywnego psa bez kagańca, gwałtu, użycia broni chemicznej wobec niewinnych cywilów. „Kolejny dzień bez przemocy w [wstaw swoje miasto]” — wyobrażacie to sobie? To tzw. efekt Bogarta, na który jesteśmy podatni. I nie, to nie zarzut; tak po prostu skonstruowany jest nasz mózg. Na zdarzenia negatywne, tragiczne reagujemy silnie i gwałtownie. Biologia wyposażyła nas w te mechanizmy po to, byśmy w porę potrafili się uratować. Warto jednak uważać, aby niepotrzebnie nie popaść w paranoję.
Być może warto też się zastanowić, które wspomnienia zostają z nami najdłużej (i najwyraźniej). Jeśli nie mówimy o tych traumatycznych (czyli związanych z wydarzeniami, w starciu z którymi kwestionowaliśmy swoje szanse przeżycia), to z pewnością dominujące będą te dobre. A któż nie chciałby, aby dobre czasy wróciły? „Kiedyś to było…” — zapewne brzmi znajomo. I nie ma w tym nic dziwnego, tacy jesteśmy i warto mieć tego świadomość, chociażby po to, aby ocalić resztki (albo wydobyć spore pokłady) dobrego samopoczucia.
Trudno zakwestionować pewną modę — modę dramatyzowania. Nadużywacie słowa masakra? Spóźniony autobus — masakra, kolejka w Lidlu — masakra, jogurt po terminie zdatności do spożycia — maaasakra. Tak, też to robię. Tymczasem słownik języka polskiego wciąż podchodzi do tematu odrobinę inaczej, bowiem według ekspertów z PWN-u masakra to: „masowe zabijanie w okrutny sposób” lub „wypadek lub inne tragiczne wydarzenie, w którym jest wielu rannych i zabitych”. Oczywiście, nie tylko my bywamy królami/królowymi dramatu. Robią to politycy, media i wszystkie inne podmioty chcące wywierać na nas określony rodzaj wpływu. Słowa zmieniają swoje znaczenia (lub ulegają zniekształceniom), lecz nie tracą swojej siły. Warto zastanowić się, z jakimi emocjami nas zostawiają i jak kształtują one nasze postrzeganie rzeczywistości.
„A GDYBY TAK OGŁOSILI WOJNĘ I NIKT BY NIE PRZYSZEDŁ?”
Wbrew wszelkim negatywnym i pesymistycznym wizjom rzeczywistości, jakie rozciągają przed nami media masowe, wojna jest coraz bardziej passé. Konfliktów jest coraz mniej, a co równie pocieszające — od II wojny światowej ginie w nich coraz mniej ludzi. Wielu badaczy stwierdza nawet, że w ciągu minionych dwóch dekad technologia militarna spowolniła (co oczywiście stwierdzono na podstawie oficjalnych danych). Szeroko pojęta sztuka wojenna pozostaje istotna, lecz nie tak, jak to było w przeszłości (GPS, jojo, poliester, krojony chleb — to wszystko mamy właśnie „dzięki” wojnie). Większą dynamikę zauważa się w postępie w takich dziedzinach, jak technologia medyczna, telekomunikacyjna, związana ze środowiskiem czy z hollywoodzkimi efektami specjalnymi.
Z radością możemy powiedzieć, że przyszło nam żyć w czasach tzw. długiego pokoju. Oczywiście, konflikty cały czas trwają, lecz od II wojny światowej między światowymi mocarstwami nie doszło do żadnej bezpośredniej konfrontacji (nie bez powodu mówię tutaj o tej „bezpośredniej”, ponieważ tzw. wojny zastępcze mają miejsce, obecnie np. w Syrii). Toczone obecnie wojny mają zupełnie inny charakter — są to wojny domowe (umiędzynarodowione, z interwencją zewnętrzną lub bez), konflikty „bogatych i biednych” państw. Próżno szukać agresji państwa „bogatego” na drugie o podobnym potencjale. Według wszelkich powszechnie dostępnych danych liczba ofiar wszystkich wojen toczonych po 1945 roku nie przekracza liczby ofiar II wojny światowej (70 milionów istnień).
A gdyby (odważnie) stwierdzić, że swoista poprawa widoczna była nawet podczas II wojny światowej? Do takich wniosków dojdziemy biorąc pod uwagę proporcje, a mianowicie stosunek liczby ofiar do wielkości populacji. W ciągu 6 lat wojny zginęło ok. 3% populacji — to znacznie mniejszy procent niż w niektórych wcześniejszych konfliktach. Biorąc pod uwagę dane na temat populacji, dojdziemy do wniosku, że „gorsze” były chociażby podboje Tamerlana w XIV i XV wieku, upadek chińskiej dynastii Ming czy słynne podboje Czyngis-chana. Bezapelacyjnie największym okrucieństwem w historii ludzkości, jeśli odnieść się do wielkości populacji, było powstanie An Lushana oraz wojna domowa w Chinach przeciwko panującej wówczas dynastii Tang. Zaledwie 8 lat zajęło zgładzenie 2/3 całkowitej liczby mieszkańców Chin, co daje 36 milionów ludzi (więcej niż podczas I wojny światowej, wiedzieliście?). Oczywiście, wydarzenia te rozkładały się w czasie i trwały o wiele dłużej aniżeli II wojna światowa, lecz proporcje te dowodzą jednej (optymistycznej, a jakże) rzeczy: nawet w wyjątkowo tragicznym XX wieku (aż do teraz) ryzyko utraty życia na skutek konfliktu zbrojnego było i pozostaje zdecydowanie mniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Aby nie być nadto kontrowersyjnym w związku z poszukiwaniem „pozytywów” II wojny światowej, warto odnieść się do jej okrucieństw i skali przemocy w stosunku do konfliktów po 1945 roku, co dowodzi, że być może jednak czegoś się uczymy. Dla przykładu: szacuje się, że w wojnie w Iraku rozpoczętej w 2003 roku agresją USA oraz tzw. „koalicji chętnych” zginęło od 200 tysięcy do miliona osób (według ONZ). Mimo tak dużego zakresu i możliwego błędu można porównać to z zaledwie jednym wydarzeniem II wojny światowej, kiedy to chińscy nacjonaliści postanowili zniszczyć wały przeciwpowodziowe zatrzymujące bieg Rzeki Żółtej, aby zatrzymać marsz armii japońskiej. W rezultacie zginęło wówczas około pół miliona cywilów. To prawie 3 razy tyle co ofiar tsunami (we wszystkich dotkniętych nim państwach) w 2004 roku. Dla nieprzekonanych kolejny przykład: tylko od samego lądowania na plaży Omaha w 1944 roku do końca II wojny światowej zginęło tylu żołnierzy, co podczas 13 lat wojny w Afganistanie.
Dobrych (relatywnie) wiadomości jest więcej. Według raportu Human Security Brief w latach 90. ubiegłego wieku po raz pierwszy w historii zaobserwowano, że więcej konfliktów kończyło się wynegocjowanym porozumieniem. Takich zliczono 42, a tych, które rozstrzygnęło zwycięstwo militarne — 23. Taki sposób kończenia konfliktów stał się jeszcze bardziej popularny w XXI wieku. W samych latach 2000-2005 wynegocjowano 17 porozumień. Dodajmy do tego wszelkie organizacje międzynarodowe, które powstały przede wszystkim po to, by strzec pokoju. O ich skuteczności można dyskutować (nad Organizacją Narodów Zjednoczonych sama pomstowałam tutaj), co jednak nie zmienia faktu, że pokój staramy się chronić i doceniamy coraz bardziej.
Wbrew popularnej opinii zauważa się także pozytywny wpływ prawa międzynarodowego, a konkretnej międzynarodowego prawa humanitarnego konfliktów zbrojnych. Od I wojny światowej powstały liczne konwencje, których zadaniem było i jest w możliwie największym stopniu ułatwić żołnierzom i cywilom (a nawet najemnikom) przetrwanie wojny. Oczywiście, wciąż wykorzystuje się zakazane środki i metody walki, morduje ludność cywilną, wciąż nikt nie osądził Bashara al-Assada za zbrodnie wojenne. Jednak warto pamiętać, że to nie jest norma — żadne medium nie poinformuje nas, że odnotowano kolejny dzień, kiedy prawo konfliktów zbrojnych było przestrzegane. Setki lat temu podobne regulacje i standardy postępowania na wojnie byłyby nie do pomyślenia. Oczywiście, nie twierdzę, że cały świat się z okrucieństwa wyleczył, ponieważ to nieprawda. Napawająca optymizmem tendencja jest jednak widoczna i jakkolwiek absurdalnie to nie zabrzmi — zabijamy się coraz mniej i coraz bardziej humanitarnie (według standardów określonych prawem).
A poza tym… póki co nie doczekaliśmy się drugiego Hitlera czy Stalina (nikt nie był nawet szczególnie blisko). I bardzo dobrze.
ŻYJEMY W NIEBEZPIECZNYCH CZASACH?
Być może, ale czy nie jest coraz bezpieczniej? Zbadanie poziomu bezpieczeństwa w każdym kraju na świecie to zadanie karkołomne, które na potrzeby tego artykułu byłoby przerostem treści nad formą, ale spójrzmy chociaż na Polskę. Według statystyk policyjnych z każdym rokiem (licząc od 1999) liczba przestępstw kryminalnych (czyli tych, których obawiamy się najbardziej) sukcesywnie spada. Są też kolejne dobre wiadomości — z każdym rokiem wzrasta procent wykrywalności tych przestępstw. Co to oznacza? Mamy coraz mniejsze szansę paść ofiarą przestępstwa kryminalnego (rozboje, kradzieże, napady czy zabójstwa), a policja jest coraz skuteczniejsza w tym zakresie. Dodam, że nic tak nie motywuje służb jak coraz lepsze statystyki!

A co z wakacjami, kiedy szaleje terroryzm? Nie szaleje. A przynajmniej nie najbardziej w historii ani od 11 września 2001 roku. Terroryzm to nie „choroba naszych czasów”, to choroba stara, jak świat jest stary. Poza tym — wszystko zależy od miejsca, o którym mówimy. Ale chwila, przecież w europejskich stolicach są zamachy. Szczęście w nieszczęściu — istnieje o wiele większe prawdopodobieństwo, że zostaniemy tam okradzeni albo pobici. Tak samo, jak i w ojczyźnie. Myśląc w ten sposób, trudno w ogóle opuścić przytulne 4 ściany. Być może znajdzie się pokaźna grupa ludzi twierdząca, że terroryzm przeżywa obecnie swój złoty wiek. Nic bardziej mylnego — era terroryzmu miała miejsce wcześniej. Liczniejsze i bardziej tragiczne w skutkach zamachy miały miejsce choćby w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia. Po raz kolejny z dobrymi informacjami przychodzi statystyka. Według Global Terrorism Database tworzonej przez University of Maryland od 1970 roku tylko 3 zamachy skutkowały śmiercią więcej niż 500 osób (w tym zamach na WTC i Pentagon). Jest to istotne w kontekście obaw po zamachach 11 września. Wówczas obawiano się większych i bardziej spektakularnych ataków, do czego jednak nie doszło. Oczywiście, towarzyszące nam poczucie zagrożenia terroryzmem nie jest bezpodstawne, wręcz przeciwnie — dbają o to wspomniani już politycy oraz media, doprowadzając tym samym do tzw. paniki moralnej. Po co? Choćby po to, aby usprawiedliwić swoje interesy czy nawet swoje wojny (albo „uderzenia wyprzedzające”, jak kto woli), jak robiono to np. w USA. Błędem jest również twierdzenie, że terroryzm wynika z siły. Jest zupełnie odwrotnie; to słabość. Trudno siłą nazwać konieczność działania poza prawem, za pośrednictwem przemocy i wywoływania strachu, kiedy wszelkie inne środki nie przynoszą efektu. Nie jest także powiedziane, że terroryzm zawsze jest skuteczny. Pewnym natomiast jest, że sam termin jest po prostu nadużywany. Nie każde zdarzenie organy ścigania zakwalifikują jako terroryzm, ale to nieistotne — media będą pierwsze. Nie dziwi zatem, że panice moralnej ulegamy, nie zdając sobie z tego sprawy. Kiedy jednak spojrzymy na to z dystansu, sami dojdziemy do wniosku, że terroryzm nie jest naszym (podkreślam naszym, bowiem dla rówieśnika w Afganistanie sprawa może wyglądać trochę inaczej, jednak to też nie tworzy „normy”) największym zmartwieniem. Szczególnie w Polsce 😉
WIESZ WIĘCEJ NIŻ LEONARDO DA VINCI
Ludzie są coraz mądrzejsi — mądrzejsi niż kiedykolwiek wcześniej. Dla przykładu, amerykańscy (a jakże) naukowcy zbadali, że poziom umiejętności matematycznych współczesnego 9-latka odpowiada poziomowi umiejętności ich rodziców, kiedy mieli 11 lat (niezależnie od dochodów w rodzinie!). Współcześni dorośli też są mądrzejsi. Zapewne każdy kojarzy różnego rodzaju testy inteligencji. Żeby takowe faktycznie mogły coś zbadać, muszą być aktualizowane i podlegają tzw. optymalizacji. A ta potrzebna jest nie bez powodu. Średni iloraz inteligencji rośnie z dekady na dekadę, gdyby testy nie były dostosowywane, szybko okazałoby się, że prawie wszyscy jesteśmy ponadprzeciętnie inteligentni (aż tak dobrze nie jest), a nasz „odpowiednik” z początku ubiegłego wieku zostałby oficjalnie uznany za upośledzonego umysłowo. A doskonale wiemy, że upośledzenie umysłowe nigdy nie było normą. Żyjemy w czasach o wiele bardziej złożonych, przepełnionych informacjami. Ktoś błyskotliwie nazwał to zjawisko „infoglutem”. Brzmi wstrętnie, ale przy odrobinie chęci i rozwagi z tego „infogluta” można wyciągnąć ogrom wiedzy, co bez wątpienia robimy. A co z tzw. ludźmi renesansu, którzy byli dobrzy we wszystkim? „Wszystko” też się zmieniło i obejmuje znacznie więcej komponentów niż za Leonarda. Rozumiemy nie tylko jego wynalazki; rozumiemy lepiej cały świat. To chyba niezła szansa?
SĄ RÓWNI I… CORAZ RÓWNIEJSI (I RÓWNIEJSZE!)

Choć do zrobienia jest jeszcze wiele, jesteśmy dziś bardziej tolerancyjni niż kiedykolwiek wcześniej. Po pierwsze, jesteśmy mniej rasistowscy i rozumiemy, że z rasizmem należy walczyć. Dostrzegają to także rządy na (prawie) całym świecie. 44% rządów w 1950 roku prowadziło politykę jawnie dyskryminującą mniejszości etniczne. W 2013 roku w zaledwie 19% państw dyskryminacja była usankcjonowana prawnie.
Nie sposób nie odnieść się do Stanów Zjednoczonych — kraju, gdzie biali osadnicy wymordowali około 20 milionów rdzennych mieszkańców. Na domiar złego stworzyli Ku Klux Klan. A w 2008 roku wybrali czarnoskórego prawnika na prezydenta, żeby później powtórzyć to w 2012 roku. Oczywiście, w USA rasizmu nie wyeliminowano. Przemoc na tle rasistowskim to jeden z najistotniejszych problemów tego państwa od ogłoszenia niepodległości. Skala zjawiska jest jednak coraz mniejsza. Statystyki o liczbie zamordowanych ze względu na przynależność rasową Afroamerykanów ujawniono po raz pierwszy w 1996 roku. Wówczas było to 5 osób (5, nie 50 ani 500). Jak to możliwe? Ponieważ to nielegalne i coraz więcej państw nie ignoruje rasizmu i przemocy, jak to bywało dawniej.

Równość płci również ma się coraz lepiej. Weźmy na przykład udział kobiet w rządach oraz parlamentach na świecie. Jest on najwyższy w historii i wynosi prawie (niezawrotne) 25%. I nie, nie chodzi tutaj o dążenie do parytetów (czego osobiście zwolenniczką nie jestem) — chodzi o możliwości, jakie kobiety wywalczyły sobie przez ostatnie dziesiątki lat. Od prawa do partycypacji w wyborach (biernego i czynnego — tak, to jeszcze całkiem niedawno było nie do pomyślenia nawet w tzw. pierwszym świecie) po możliwość realnego rządzenia. Coraz częściej zwraca się uwagę na sytuację praw kobiet w państwach dyskryminujących je, na równość płac (nigdy nie byliśmy tak blisko zrównania płac, choć jednocześnie nadal jesteśmy daleko) czy kwestię dziecięcych małżeństw (których liczba w Azji Południowej, czyli tam, gdzie jest to wyjątkowo popularna praktyka, zmalała od 2000 roku aż o 40 pkt. procentowych!). Coraz więcej kobiet na całym świecie uzyskuje dostęp do edukacji (nawet w Arabii Saudyjskiej w 2013 roku dziewczęta uzyskały dostęp do zajęć sportowych, co poprzedził pierwszy w historii Arabii występ kobiet na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie w 2012 roku). Co niesamowicie istotne, zaczęliśmy podchodzić poważnie do gwałtów (mniej więcej od lat 70. ubiegłego wieku, po publikacji książki Susan Brownmiller Against Our Will), co jeszcze 200 lat temu nie było takie oczywiste. Coraz więcej spraw zostaje zgłaszanych, nagłaśnianych, powstają specjalne kampanie, jest coraz więcej zrozumienia i wsparcia. Choć jeszcze wiele w tej materii jest do zrobienia — z pewnością jest lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
„JEŚLI JAKIEŚ DZIECKO W TEJ CHWILI UMIERA Z GŁODU, TO ZNACZY, ŻE ZOSTAŁO Z PREMEDYTACJĄ ZAMORDOWANE”
Z czego można się cieszyć: na świecie jest wystarczająco dużo żywności i sposobów jej wytwarzania, aby nakarmić WSZYSTKICH. Po II wojnie światowej obawiano się, że wraz ze wzrostem demograficznym zacznie brakować żywności; tak się jednak nie stało, ponieważ produkcja żywności per capita zaczęła rosnąć. Podobnie fatalne wizje pojawiały się na przestrzeni setek lat, tego problemu jednak już nie mamy. Współczesny problem jest jednak inny — zawsze znajdzie się ktoś, kto dostęp do tej żywności utrudni albo uniemożliwi. Obecnie głoduje więc około 11% populacji, ale nie dlatego, że na świecie brakuje żywności. Do 2015 roku liczba głodujących spadała (777 mln) aby od 2016 roku do teraz wzrosnąć do 815 mln. Największe zagrożenie głodem (poziom 3. według Światowego Programu Żywnościowego) występuje w Bangladeszu, Demokratycznej Republice Konga, Nigerii, Sudanie Południowym, Syrii oraz Jemenie (dwa ostatnie państwa oraz uchodźstwo z nich spowodowały wzrost liczby głodujących w ostatnich 2 latach). Skala występowania głodu jest jednak coraz mniejsza. Według Światowej Organizacji Zdrowia w 1990 roku z głodu zmarło 12,5 mln dzieci, natomiast w 2009 roku było to 8,1 mln. Dla porównania, w bez wątpienia gorszych czasach, tylko w Bengalu Wschodnim w 1943 roku klęska głodu zabiła 9 milionów — to więcej niż w skali globalnej w 2009 roku. Te liczby wciąż bez wątpienia są dramatyczne, jednak zwyczajnie nie możemy nie docenić roli i wielkości pomocy humanitarnej, dzięki której tragedie z Bengalu Wschodniego nie odbywają się co roku. Pomóc może dziś KAŻDY — za pomocą przelewu internetowego, siedząc w wygodnym fotelu. Postęp w tej dziedzinie zawdzięczamy przede wszystkim organizacjom międzynarodowym powstałym po II wojnie światowej, których twórcy uwierzyli, że lepiej jest współpracować, niż ze sobą walczyć. Metod walki z głodem jest coraz więcej — choćby dzięki żywności GMO, która dziś jest dopracowana o wiele lepiej niż kiedykolwiek wcześniej i pomaga redukować rozmaite niedobory wśród niedożywionych. Przykładem może być złoty ryż sadzony od 2013 roku na Filipinach w ramach działalności dobroczynnej m.in. Billa Gatesa (motywacji filantropów oceniać nie będę). Powtarzam: możemy nakarmić wszystkich, jest coraz więcej sposobów i zdecydowana większość z nas nie głoduje. Problem tkwi w redystrybucji i woli tych, którzy wykorzystują głód do realizacji swoich interesów.
„GDY BIEDA WCIĄŻ TRWA, NIE MA PRAWDZIWEJ WOLNOŚCI”
Na świecie jest coraz mniej biednych ludzi. Liczba ludzi żyjących w ubóstwie sukcesywnie zmniejsza się od 1990 roku, kiedy wynosiła ok. 1 miliard więcej niż obecnie. Obecnie 738 mln ludzi (ok. 11% populacji) żyje poniżej granicy ubóstwa według danych ONZ. W 2000 roku za mniej niż 1,90 $ na dzień żyło 26,9% ludzi, natomiast w 2017 to już „tylko” 9,2%. Co ciekawe, jeszcze 25 lat temu prawie 1/3 (!) ludności żyła za 1,90 $ na dzień. Likwidacja wszelkich przejawów biedy na całym świecie to jedno z największych wyzwań i celów stojących przed społecznością międzynarodową (szczególnie, że rozbieżności między bogatymi i biednymi rosną). Choć jego pełna realizacja wydaje się na tę chwilę niemożliwa, trudno zaprzeczyć, że faktycznie jest coraz lepiej.
MEDYCYNA IDZIE (TYLKO) DO PRZODU, PODOBNIE JAK DŁUGOŚĆ NASZEGO ŻYCIA
Zacznijmy od (prawie) początku, czyli od narodzin. Urodzenie się w „normalnych” (czyli przynajmniej czystych i pod opieką lekarza) warunkach nie zawsze było standardem. Podobnie przeżycie porodu przez matkę. Śmiertelność podczas ciąży spadła od 2000 roku aż o 40%. Na szczęście, coraz więcej ludzi rodzi się w godziwych warunkach w towarzystwie opieki medycznej. W latach 2000-2005 odsetek ten urósł do 62%, natomiast w latach 2012-2017 aż do 80%. Teraz jeszcze tylko przeżyć… Zwykle najbardziej zatrważające dane na temat umieralności dotyczyły dzieci poniżej 5. roku życia. Tutaj również zauważa się znaczącą poprawę, ponieważ śmiertelność tych dzieci spadła aż o 47% od 2000 roku. Co ciekawe, podobna tendencja widoczna jest także w regionach, gdzie o przeżycie najtrudniej. W Afryce Subsaharyjskiej takich śmierci jest o 50% mniej niż w 2000 roku.

Dlaczego żyjemy dłużej (i nierzadko lepiej)? Od 2000 roku średnia długość życia wydłużyła się o 5 lat. Jeśli porównać to ze średnią życia z przeszłości, dojdziemy do wniosku, że radzimy sobie całkiem nieźle. W Cesarstwie Rzymskim dożywano średnio 22 lat, w średniowiecznej Anglii było to około 33 lat w kiepskim zdrowiu (możemy narzekać na naszą służbę zdrowia, ale ówczesnych operacji po prostu nie przebijemy). Oznacza to, że od tamtej pory długość życia się podwoiła! Chyba nikt nie ma wątpliwości, że ukłony należą się lekarzom i naukowcom. Oni też są coraz lepsi. Nie dość, że coraz rzadziej umieramy wskutek wojny (doceniamy znaczenie warunków sanitarnych), to nie umieramy też na wiele chorób, na które umierali nasi przodkowie. Zmory takie, jak czarna ospa czy polio zostały całkowicie wyeliminowane, choć kiedyś dziesiątkowały tysiące. Choroby roznoszone przez komary, np. malaria czy żółta febra, też nie są już tak powszechne jak kiedyś. Dodatkowo poczyniono ogromne postępy ze zwalczaniem chorób tropikalnych — dla przykładu, wskaźnik umieralności na skutek malarii spadł o prawie 30% w skali globu w latach 2000-2015.

Wspomnieć należy także o szczepionkach. Według danych ONZ przez ostatnie 30 lat szczepionki uratowały 20 milionów istnień. W 1974 roku szczepionych było zaledwie 5% dzieci na całym świecie, natomiast dziś chroni się w ten sposób prawie 80%. Coraz lepiej radzimy sobie także z AIDS, które swego czasu porównywano do czarnej śmierci, wieszcząc podobną epidemię. Oczywiście, liczba śmierci powiązanych z AIDS to katastrofa, lecz i ta maleje, a do epidemii dżumy jej daleko — AIDS w 30 lat nie dało rady zebrać takiego żniwa, jak czarnej śmierci „udało się” w 5 lat (a grypie z 1918 w zaledwie jeden rok).
A gdyby tak… demokracja wpływała na nasze zdrowie i długość życia? Wyniki badań na ten temat zamieszczono w magazynie The Lancet. Wnioski są naprawdę optymistyczne. W państwach, gdzie w ostatnich 50 latach wprowadzono demokrację, szybciej rosła długość życia, odnotowano mniejszą liczbę zgonów na skutek raka, marskości wątroby i chorób układu krążenia. Obliczono także, że w państwach, gdzie demokrację przyjęto w latach 1994-2014, liczba zgonów na skutek chorób krążenia spadła średnio o 16 mln. Przypadek? Współczesne wiadomości dotyczące demokracji nie są być może aż tak złe, jak mogłoby się nam wydawać. A skoro mamy więcej czasu, szkoda byłoby go nie doceniać.
JESTEŚMY CORAZ LEPSI DLA ZWIERZĄT
Skoro w nie tak dawnej przeszłości część świata doszła do wniosku, że prawa należą się reprezentantom odmiennej rasy czy płci, dlaczego nie dać ich także zwierzętom? Pomysł przyznania im praw pojawił się już w 1789 roku w Anglii. W kolejnych latach powstały pierwsze zapisy chroniące przed okrucieństwem niedźwiedzie, bydło, psy i koty. Od tego wszystko się zaczęło. Dziś jesteśmy w momencie, kiedy zwierzątko można adoptować. I to żadna nowina, jak niestety również fakt, że dalej zwierzęta krzywdzimy. Kiedyś jednak sprawy miały się naprawdę gorzej. Europejska arystokracja nierzadko wyśmienicie bawiła się oglądając walki kogutów, palenie kotów czy szczując psami byki (rezultaty tych „zabaw” możecie sobie wyobrazić sami). Było to tak powszechne, jak krykiet czy piłka nożna. Podobnych rozrywek zakazano w XIX wieku, ponieważ uznano, że wywołują niepokoje społeczne (nie, nie dlatego, że były naprawdę brutalne). Ostatnią angielską krwawą rozrywkę z udziałem zwierząt — polowanie na lisy — uznano za nielegalną w 2005 roku. Dziś, choć oczywiście nie wszędzie, wyższe sfery bawią się nieco inaczej, a przemoc wobec zwierząt jest piętnowana i coraz częściej uznawana za nielegalną.
Nie da się zaprzeczyć, że ogromna liczba zwierząt, a nawet całych gatunków, ginie z powodu ludzkiej pychy. W 2016 roku 301 gatunków zwierząt lądowych było narażonych na wyginięcie tylko z powodu zachcianek kulinarnych i ludzkiej chciwości. Są jednak pozytywy, ponieważ coraz więcej ludzi rezygnuje z jedzenia zwierząt, przede wszystkim na Zachodzie (nie tylko tych zagrożonych wyginięciem). Państwa podejmują także rozmaite działania mające zapobiegać wyginięciom gatunków — walka z kłusownictwem, przemytem, nielegalną sprzedażą. Można spotkać także inne rozwiązania, np. wstrzymanie ruchu turystycznego (jak na wyspie Komodo, aby chronić słynnego warana) czy zapewnienie odpowiednich standardów pracy dla tzw. zwierząt pracujących. I nie zapominajmy o rozwoju weterynarii! Dziś potrafimy leczyć najmniejsze maleństwa, od jaszczurek po koty. Wygląda na to, że coraz lepiej rozumiemy, że nie jesteśmy tutaj sami i coraz częściej dbamy nie tylko o siebie, ale i o słabszych.
A CO ZE ŚRODOWISKIEM?
W niniejszym artykule nie będę nikogo przekonywać o występowaniu globalnego ocieplenia — traktuję to jako oczywisty punkt wyjścia dalszych rozważań i jestem pewna, że klimatolodzy wiedzą lepiej. I od razu przyznam, że naprawdę nie jest dobrze. Ale, gdyby nie było „ale”, nie byłoby tego akapitu! Na szczęście, mamy szansę nauczyć się czegoś na błędach przodków, ponieważ cywilizacje już przez klimat i złe ekologiczne nawyki (albo zupełną ignorancję ekologii) upadały. Mowa choćby o Sumerach, którzy nieświadomi skutków zasalania gleb doprowadzili do swojego upadku. Na szczęście, mamy coś, czego im brakowało — świadomość ekologiczną, co na przestrzeni lat nie było oczywistą sprawą. Smog to problem naszych czasów? Nic bardziej mylnego, zanieczyszczone powietrze było poważnym problemem już w XIV wieku, choćby w miłującej paleniska węglowe Anglii (brzmi znajomo?). Zakazano nawet palenia węglem pod groźbą kary śmierci, ale pęd rewolucji przemysłowej okazał się silniejszy niż ekologiczna legislacja. Punktem kulminacyjnym był Wielki Smog w 1952 roku w Anglii, podczas którego zmarło 4 tysiące ludzi. Na szczęście, ta historia się nie powtórzyła. Coraz częściej badamy powietrze, wprowadzamy normy prawne, ograniczamy emisję dwutlenku węgla (choć wciąż za mało). Co istotne i nie do pomyślenia kiedyś: oprócz tego, że zanieczyszczamy, potrafimy też oczyszczać. I co ważniejsze — w końcu traktujemy to naprawdę poważnie, a ekologia przestaje być domeną „oszołomów”, jest zmartwienie biednych i bogatych, aktywistów i rządzących. Nawet międzynarodowe korporacje powoli odpuszczają wydawanie milionów na przekonanie nas, że jest inaczej.

Szczęście w nieszczęściu, największy sprawca obecnej sytuacji — Chiny — troszczy się o środowisko bardziej niż większość państw na świecie. Jasne, pistolet przyłożony do skroni przyspiesza myślenie, ale za tym idą konkretne przykłady i rozwiązania, których implementacja jest możliwa. Mowa tutaj oczywiście o odnawialnych źródłach energii i tzw. zielonych technologiach, w obecności których przyszło żyć akurat nam. Chiny zaczynają wybijać się jako lider sektora energetyki wiatrowej i solarnej. Wzrost udziału OZE w produkcji chińskiej energii wyniósł w ubiegłej dekadzie aż 36% w przypadku energii wiatrowej i 20% w przypadku wodnej, a 17,2% w przypadku jądrowej. Tymczasem udział węgla i gazu odnotował wzrost w wysokości tylko 0,6%. W Japonii i Niemczech od dawna z technologii solarnych korzystają miliony domostw (konia z rzędem temu, kto kilkadziesiąt lat temu ich nie wyśmiał). Kolejny przykład to Stany Zjednoczone. Podwojenie udziału OZE i technologii energooszczędnych spowodowało, że w 2012 roku roku zanotowano najniższą emisję dwutlenku węgla od 1994 roku. W ciągu 5 lat emisja spadła o 13% względem roku 2005. Weźmy jeszcze przykład Walii, zmagającej się z poindustrialnym, kopalnianym krajobrazem, gdzie władze zadecydowały, że wszystkie budynki rządowe będą wykorzystywały energię z OZE — udało się to w przypadku 90% rządowych budynków i podobne technologie implementowane są w rozmaitych sektorach. Obecnie około 15% energii elektrycznej w skali globu pochodzi z elektrowni wodnych. Chcieć to móc.

Możliwości jest więcej. Przeprośmy się tylko z drzewami, a znacznie szybciej uratujemy środowisko. Badania wskazują, że możliwe jest wyeliminowanie ok. 1/3 obecnych w atmosferze gazów cieplarnianych już do 2030 roku! Musimy tylko odbudować środowiska naturalne, które zniszczyliśmy. Okazuje się nawet, że to możliwe i nieszczególnie trudne. Weźmy Koreę Południową, która zalesianie opanowała rewelacyjnie. Po wojnie koreańskiej, wyjątkowo niszczycielskiej dla środowiska naturalnego, władze Korei Płd. zainicjowały w 1960 roku akcję masowego zadrzewiania (program obejmował przede wszystkim dostosowanie gleby do rozwoju drzewostanu). Dziś powierzchnia tego państwa pokryta jest lasami w 65%. Niesamowicie istotne jest również sadzenie drzew w rejonach tropikalnych. Jak donosi Intergovernmental Panel on Climate Change, każde drzewo posadzone w tropikach redukuje ok. 50 kg dwutlenku węgla (w czasie, kiedy rośnie, czyli przez około kilkadziesiąt lat), natomiast drzewo posadzone w strefie umiarkowanej redukuje znacznie mniej, bo ok. 13 kg. Zadrzewianie wydaje się zatem skuteczne, nieszczególnie trudne, a dodatkowo nie jest to droga inwestycja. ONZ zainicjowała w 2006 roku Kampanię Miliarda Drzew dla Planety. Posadzone drzewa mogą usuwać corocznie miliony ton dwutlenku węgla z atmosfery; w 2009 roku było ich już ponad 10 miliardów. Podobne działania zainicjowano w najludniejszym indyjskim stanie, gdzie 600 tysięcy (!) ludzi w zaledwie jeden dzień w 2007 roku posadziło aż 10,5 miliona drzew. W ten sposób człowiek mógłby (tym razem pozytywnie) przysłużyć się stabilizacji klimatu, a także spowolnić szóste masowe wymieranie. Rządy rządami, ale jesteśmy jeszcze my z całym mnóstwem możliwości przysłużenia się środowisku (kompleksowo podsumowano je tutaj — choć niektóre kroki mogą wydawać się radykalne, środowisko potrzebuje każdego, nawet najmniejszego z nich, a od czegoś trzeba, i warto, zacząć). Nigdy nie znaliśmy tylu sposobów na ocalenie środowiska; być może nie wszystko stracone.
WCIĄŻ MAMY SPORO DO ZROBIENIA
Z pewnością zauważyliście, że do niemal każdej poruszanej tu kwestii jest jakieś „ale”. Celowo uwypukliłam te „lepsze” informacje, starając się jednak nie zapominać o drugiej, ponurej stronie medalu, ale też chcąc dodać odrobinę otuchy. Jednak zważając na poruszone powyżej kwestie, szczerze wierzę w to, że znajdujemy się w najlepszym z możliwych momentów. To moment w którym nie jest idealnie, być może nie jest nawet dobrze, ale z pewnością jest coraz lepiej. I właśnie dlatego powinniśmy wziąć się do roboty, życząc sobie wszystkiego lepszego. Lepsze zależy tylko od nas i choćbyśmy pomogli jednej osobie (albo stworzeniu czy drzewu), wciąż będzie to lepsze od bezczynności czy sceptycyzmu. A możemy znacznie więcej. Szkoda byłoby to zmarnować.
ŹRÓDŁA:
- https://ourworldindata.org/
- http://www.fallen.io/ww2/
- https://kulturaliberalna.pl/2017/01/02/rok-2017-jest-coraz-lepiej/
- M. Juddery, Coraz lepiej, PWN, 2018.
- Outriders Brief (numery 59-63 – potrzebna subskrypcja, ponieważ Outriders dostarcza Brief tylko drogą mailową)
- UN, The Sustainable Development Goals Report 2018 – https://unstats.un.org/sdgs/files/report/2018/TheSustainableDevelopmentGoalsReport2018-EN.pdf?fbclid=IwAR10VUjYr0XA2ov_rcuJBxROVOOK0DpLFRxJEDfIhKD_JIroEN4s_FtkRsY
- UN, Millennium Development Goals: 2015 Progress Chart – https://www.un.org/millenniumgoals/2015_MDG_Report/pdf/MDG%202015%20PC%20final.pdf?fbclid=IwAR0iRtyZ5ZNSKOJLPPlyLza20CkN1ggH1M3V5Jdx3o5pNK6TJqJaMKiS068
- UN, The Millennium Development Goals Report 2015 -https://www.un.org/millenniumgoals/2015_MDG_Report/pdf/MDG%202015%20rev%20%28July%201%29.pdf?fbclid=IwAR2AlSXf6WeDNFfyk98UT-UGAtTm-xVnwmWuWDJpLFYN1wN95lZc-2q9Jcg
- WFP, The Year In Review 2017 – https://publications.wfp.org/en/annual-report/2017/section_3.html
- http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,100865,24679584,rekordowa-liczba-kobiet-na-liscie-stu-najbardziej-wplywowych.html?fbclid=IwAR3n2bcI2pivRpg4mMFfIlzLBQrRTZEC4Ed0x0EzLBKCaTOXHlrIvSs4O60&disableRedirects=true