Znajomy zapytał mnie, czy nie dałbym rady pojechać na Ukrainę z pomocą humanitarną? Szybki wypad, maks. 7 dni. Pierwsza myśl – dlaczego? Czemu mam jechać do kraju gdzie jest wojna? Niemniej ostatecznie doszedłem do wniosku, że jedziemy. Przekonał mnie tym, że mając czas, możliwość i prawo jazdy a nie pomagając, stałbym się obojętny na to co się tam dzieje. Dodatkowego motoru do akceptacji warunków i miejsca wyjazdu dała mi moja wiedza z zakresu bezpieczeństwa, ponieważ wiem jak działa wojna.Wiem, że jeżeli jakiś kraj jest w stanie wojny, to nie znaczy, że cały kraj płonie a zazwyczaj tam, gdzie akurat są walki, lub jest to jakkolwiek logicznie sensowne. Uwzględniając nawet zapędy Rosjan do bombardowania celów niewojskowych, wyjazd był względnie bezpieczny.
Dzień pierwszy
Plan był bardzo klarowny oraz zabezpieczony przez Ministerstwo Obrony Ukrainy, które wydało nam specjalne dokumenty, pozwalające na przykładowo jazdę nocą, bez większych komplikacji, a zważywszy na to, że mocno jest tam przywiązywana waga do godziny policyjnej, to tym bardziej było to niemałe ułatwienie. Według planu mieliśmy dojechać z Gliwic do Przemyśla, tam zapakować busa i ruszyć w stronę ukraińskiej granicy. Stamtąd w głąb kraju, zatrzymując się w obwodzie wołyńskim na nocleg. Dotarliśmy z jednym problemem na miejsce docelowe, ponieważ pogranicznicy nie chcieli nas ulgowo przepuścić, tylko musieliśmy stać ponad 3 godziny na granicy, co wpłynęło na nasze ponad 2 godzinne spóźnienie. Niemniej, dostaliśmy nocleg od pewnego księdza na terenie miasteczka, który czekał na nasz przyjazd już od kilku dni.
Dzień drugi
Następnego dnia wyruszyliśmy zgodnie z planem dalej, w kierunku Żytomierza, by tam zostawić w umówionym miejscu, część przywiezionych dóbr. Im bliżej Kijowa, tym wojna jest bardziej widoczna, albo inaczej – widać bez problemu miejsca, w których była wojna jeszcze kilka tygodni wcześniej. Bez GPSa ani rusz, ponieważ znaki lokalizacyjne na drogach zostały zdjęte w pierwszych dniach wojny. Im bliżej, tym więcej blok-postów oraz więcej sprzętu wojskowego, strzegącego dzień i noc Ukrainy przed ewentualnym ponownym natarciem ze strony wroga. Tego dnia mieliśmy dojechać już pod Kijów na nocleg. Nie powiem, że się nie obawiałem, bo bym skłamał. Jednak moją uwagę skupiało w tej chwili przejechanie zaplanowanych kilometrów a przy całkowitym zaciemnieniu, trzeba było uważać szczególnie. Wtedy mieliśmy też jedną z najbardziej szczegółowych kontroli na blok-poście. Żeby zrozumieć tą sytuację, należy wyobrazić sobie małe miasteczko na przedmieściach Kijowa, wszędzie ciemno, żadnej latarni ulicznej ani światła w oknie, jedynie migające naszą stronę z oddali, światło mocnej latarki. Podejrzewając, że to kontrola, to zgodnie z tym co wiedzieliśmy, zapaliliśmy światła w kabinie, przygotowaliśmy dokumenty i z coraz mniejszą prędkością dojeżdżaliśmy pod posterunek. Po dojechaniu na miejsce, żołnierz który do nas podszedł, nakazał wyłączyć silnik oraz zgasić światła, poza kabinowym. Wziął od nas dokumenty i zaczął skrupulatnie je czytać. Staliśmy tak z 5 minut w konsternacji “co teraz?”. Potem oddał nasze paszporty i list z ministerstwa i zaczął wypytywać o cel podróży, o miejsce gdzie się zatrzymamy na nocleg, o to co wieziemy i gdzie etc., Po 10-cio minutowej rozmowie, czy też sprawdzeniu stanu tego co wiemy, w stosunku do tego co było napisane w liście, pozwolił włączyć silnik i ruszyć dalej. Ukradkiem widziałem jeszcze jak dwoje żołnierzy, na chwilę przed odpaleniem silnika a po włączeniu świateł drogowych, kończy opuszczać broń i odsuwa się sprzed maski pojazdu.

Noce w Kijowie są piękne i straszne zarazem, ponieważ pomimo pięknego, dzięki zaciemnieniu, nie zaśmieconego światłem nieba, dalej jest to poczucie z tyłu głowy, że w tym miejscu, jeszcze kilka tygodni wcześniej ludzie siedzieli spakowani na walizkach, czekając na sygnał do ucieczki gdyby tylko wróg wkroczył na pobliskie tereny. Tej nocy ugościła nas znajoma kapitana naszej wyprawy, pracująca jako pielęgniarka w pobliskim szpitalu. Zapewniła nam naprawdę wiele, nawet sutą kolację z mięsem i jej domowymi wyrobami, zważywszy na dostępność i ceny mięsa na Ukrainie w tym momencie przez warunki wojenne, to było prawdziwie królewskie powitanie przez skromnie żyjącą kobietę. Świadczy to tylko o wdzięczności i serdeczności, z jaką ci ludzie podchodzą do pomocy jaką im się daje oraz do obcych ludzi, którzy tylko wyciągają do nich po prostu pomocną dłoń. Mając to w świadomości, nie omieszkaliśmy zostawić jej trochę dewiz w gotówce, żeby jakkolwiek jej podziękować za to co dla nas zrobiła.
Dzień trzeci
Następnego dnia dostaliśmy jeszcze śniadanie i coś na drogę, bo teraz mieliśmy jechać do centralnej części Kijowa, zostawić tam kilka paczek oraz załatwić kilka spraw, by potem odbić w stronę Irpienia i Buczy. W samym mieście było o dziwo spokojnie, jakby wojna tutaj nie dotarła. Dopiero jadąc w stronę wskazanych miasteczek widać było, że tutaj toczyły się ciężkie walki. Zniszczone domy, ostrzelane płoty, leżące nadal gdzieniegdzie łuski po nabojach obok prężnie działającego McDonalda, w którym ludzie z powrotem mogli cieszyć się tym czym my w Polsce, czy ludzi chodzących na spacery z psami, którzy czasem z nosem w smartfonie odtwarzali codzienną rutynę, na już wyzwolonych terenach. Nieco poważniej zrobiło się w Buczy, tutaj było widać już bardziej namacalnie to, co zrobili cywilom rosjanie. Na cmentarzysku wraków samochodowych można zauważyć nawet wtopione w spalone auta taśmy amunicyjne czy tak ostrzelane pojazdy, że aż ciężko zidentyfikować markę producenta. Ogrom zniszczeń w skali mikro mogliśmy podziwiać jadąc w stronę Irpienia, ponieważ przez wysadzony most na rzece o tej samej nazwie, powstał relatywnie spory korek na drodze. Całość jednak sprawiła, że do tej pory ciężko pojąć i wyjaśnić to co mieliśmy w tym momencie w głowach, trzeba by jechać na miejsce samemu, żeby to zobaczyć i zrozumieć. Niepodważalne dowody na to, że wojna to najgorszy kataklizm, który jeden człowiek godzi się zrobić drugiemu. Gdy to jednak ustaje, wszyscy wracają do swoich spraw i starają się odnajdywać w nowej rzeczywistości.





Po Buczy przyszedł czas na jazdę w stronę Winnicy, gdzie zostawiliśmy kolejne paczki oraz mieliśmy nocleg. Tutaj załatwiali go nam znajomi znajomych z Ukrainy, więc nie znaliśmy tych ludzi, wiedzieliśmy natomiast, że oni bardzo się cieszą z naszej wizyty. Proszę sobie wyobrazić w tym miejscu, że obcy nam ludzie, których w życiu nie widzieliśmy, sprzeczali się trochę niczym przekupy na targu, kto ma nas przenocować. Nas, obcych im ludzi, którzy przyjechali z miejscowości oddalonych o ponad 1000 km, z paroma paczkami. Przenocowali i dali nam piękną, tradycyjną ukraińską kolację. Takiej serdeczności ciężko szukać gdzie indziej niż tam, wśród tych ludzi, nie wiem czy to okres, w którym przyszło nam się zjawić, czy na co dzień są tak wspaniałymi osobami, jednak na długi czas zostanie mi to wspomnienie w pamięci.

Dzień Czwarty
Jednym z ostatnich etapów wyjazdu był jeszcze dojazd do Chmielnickiego, zostawić ostatnią paczkę i udać się do Jazłowca na ostatni nocleg u polskich sióstr zakonnych, które przygarnęły także kilka uciekających przed wojną matek z dziećmi. Tam zostawiliśmy praktycznie całość pozostałych paczek i spędziliśmy noc w pięknym monastyrze, z niemałą historią, ponieważ tam spędził część swojego dzieciństwa Stanisław August Poniatowski [1]. Polecam każdemu, kto chce odwiedzić okolice Tarnopola czy Lwowa monastyr w Jazłowcu na bazę noclegową, ponieważ nie dość, że można spędzić czas w tak pięknym i ciekawym miejscu, to na dodatek można wesprzeć ofiarą siostry, które robią co tylko mogą, żeby zadbać o ten zabytek oraz o swoich podopiecznych.


Dzień Piąty, szósty i siódmy
Ostatniego dnia ruszyliśmy w stronę granicy, co nie było długą podróżą, bo raptem kilka godzin jazdy. Niemniej na granicy było już gorzej, ponieważ tym razem staliśmy 6 godzin, czekając aż nas wpuszczą z powrotem do Polski. w Następnych dniach załatwiliśmy jeszcze kilka pomniejszych spraw związanych z promocją fundacji UA Future[2], dla której miałem zaszczyt prowadzić busa z pomocą, oraz sprawy czysto formalne, związane z rozliczeniem się z całej akcji.

Podsumowując, sam wyjazd to tylko tydzień, organizacja takiego przedsięwzięcia to czas liczony w tygodniach i miesiącach. Zdobywanie kontaktów, list z zapotrzebowaniem, potem organizacja transportu i planów wyjazdowych. W zasadzie sam załadunek i wyjazd to skromna finalizacja wielotygodniowego przedsięwzięcia. W Ukrainie jednak dalej widać, że pomoc jest i będzie potrzebna, dopóki rosyjski okupant na stałe nie opuści kraju. Natomiast serdeczność i życzliwość narodu ukraińskiego daje wiele do myślenia i powinna szczególnie tym, którzy w nią wątpią.
[1] A. Wartalski: Jazłowiec – zarys dziejów miasta, https://www.lwow.com.pl/semper/
jazlowiec.html (Dostęp: 24.09.2022).
[2] Strona internetowa fundacji: https://uafuture.com/, Social media fundacji: https://www.facebook.com/UAFutureCharity