Stany Zjednoczone po drugiej wojnie światowej przez lata kreowały się na lidera tzw. Zachodu oraz wiarygodnego sojusznika. Wraz z nadejściem XXI wieku można jednak odnieść wrażenie, że partnerzy Amerykanów stają się coraz bardziej rozczarowani swoim dotychczasowym sojusznikiem. Wynika to nie tylko ze słabnącej przewagi USA nad pozostałymi ośrodkami siły (przede wszystkim nad Chinami i Europą), ale również z aroganckiej polityki Waszyngtonu wobec swoich partnerów oraz sojuszników. Chciałbym tutaj zwrócić uwagę właśnie na ten drugi aspekt, przytaczając kilka przykładów oszukania amerykańskich partnerów przez samych Amerykanów.
Irak
Zaczynamy od własnego podwórka, czyli od momentu kiedy pierwszy raz Polska poniosła konsekwencje ślepego podążania za Waszyngtonem. W 2003 roku, wykorzystując nastroje w amerykańskim społeczeństwie po zamachach z 11 września oraz posługując się sfałszowanymi dowodami na rzekome posiadanie przez Saddama Husajna broni masowego rażenia, Stany Zjednoczone zdecydowały się rozpocząć inwazję na Irak. Poza tradycyjnymi sojusznikami USA takimi jak Australia i Zjednoczone Królestwo, również Polska zdecydowała się na wysłanie kontyngentu do Iraku. Zdecydowano się na ten krok mimo tego, że stał on w jawnej sprzeczności ze stanowiskiem Paryża i Berlina (przez co utrudnił on toczące się wówczas negocjacje akcesyjne do UE) oraz był on całkowicie nielegalny w świetle prawa międzynarodowego (nie było żadnej rezolucji ONZ zezwalającej na inwazję). Szybko okazało się, że żadnej broni masowego rażenia w Iraku nie było, a jeszcze w tym samym roku zastępca sekretarza obrony USA Paul Wolfowiz przyznał, że Irak został zaatakowany nie ze względu na zagrożenie ze strony broni masowego rażenia, ale ze względu na to, że „pływa na morzu ropy”. Sam Aleksander Kwaśniewski wspominał później, że poczuł się oszukany przez Colina Powella, któremu uwierzył na słowo, że są dowody na posiadanie przez Irak wspomnianej broni zamiast zlecić polskiemu wywiadowi wojskowemu weryfikację tego twierdzenia. Po obaleniu Husajna dotknięci nadszarpniętą reputacją Polacy liczyli na korzyści ekonomiczne w postaci choćby niewielkiej części kontraktów na wydobycie ropy, lub przynajmniej umów handlowych. Jednak i tutaj się przeliczono. Wróciliśmy z Iraku bez żadnych korzyści gospodarczych. Jedyne co udało nam się uzyskać to doświadczenie zdobyte przez armię, jednak przypłaciliśmy to przyklejeniem nam łatki amerykańskiego konia trojańskiego w Europie oraz pięćdziesiątego pierwszego stanu USA. W kontekście naszej polityki wobec USA jeszcze długo pozostaną aktualne słowa ówczesnego prezydenta Francji Jaquesa Chiraca, który komentując polską decyzję o ataku na Irak stwierdził, że Polacy stracili dobrą okazję, aby siedzieć cicho.
Iran
Przed rewolucją z 1979 roku Iran był rządzony przez marionetkową monarchię całkowicie posłuszną Stanom Zjednoczonym. Pierwszy reaktor atomowy przyleciał więc do Iranu już w latach 50 – o ironio – ze Stanów Zjednoczonych, a program nuklearny rozwijany był w ścisłej współpracy z Amerykanami. Po rewolucji islamskiej, kiedy amerykańskie wpływy w Iranie spadły praktycznie do zera, Persowie musieli poradzić sobie z permanentnym zagrożeniem ze strony Stanów Zjednoczonych oraz ich sojuszników (Arabii Saudyjskiej oraz Izraela), a Amerykanie byli przerażeni perspektywą przekształcenia się cywilnego programu nuklearnego w program wojskowy. Irańska broń nuklearna była dla Waszyngtonu nie do zaakceptowania. Te dwa czynniki jeszcze bardziej pogłębiały obustronne napięcia między oboma państwami, a w czasie prezydentury konfrontacyjnie nastawionego Mahmuda Ahmadineżada niemalże nie doprowadziły do otwartego konfliktu. Na szczęście w 2013 roku wybory prezydenckie w Iranie wygrał przedstawiciel umiarkowanego skrzydła reformistów Hassan Rouhani, a prezydentem Stanów Zjednoczonych był wtedy demokrata Barack Obama. Doszło wtedy do sytuacji, kiedy obustronne napięcia i sankcje nałożone wcześniej na Iran nie opłacały się nikomu – Amerykanie nie chcieli ryzykować kolejnym konfliktem na Bliskim Wschodzie, odizolowana Irańska gospodarka radziła sobie zdecydowanie poniżej potencjału, a Europa, Rosja i Chiny chętnie zainwestowałyby na ogromnym nowym rynku. Poskutkowało to podpisaniem w 2015 roku przełomowego tzw. nuklearnego dealu, czyli Joint Comprehensive Plan of Action (JCPoA). Iran zobowiązał się do regularnego udostępniania swojej infrastruktury nuklearnej kontrolerom z Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej oraz przyjął warunki uniemożliwiające mu wzbogacenie uranu do poziomu umożliwiającego wyprodukowanie broni atomowej. W zamian zdecydowano się zdjąć z Iranu sankcje gospodarcze, a irański rynek otworzył się na zagraniczne inwestycje. Swoje oddziały w Iranie otwarły rozmaite europejskie firmy, między innymi francuscy producenci samochodów Renault i Peugeot oraz polskie PGNiG. W Unii Europejskiej pojawiły się też nadzieje na dywersyfikację dostawców surowców energetycznych. Znaczna część wspólnoty jest w tym zakresie uzależniona od Rosji, na co idealnym remedium były ropa i gaz z nieprzebranych irańskich złóż tych surowców. Niestety już niecałe trzy lata po podpisaniu umowy, Stany Zjednoczone po raz kolejny posługując się fałszywymi dowodami (tym razem na rzekome rozwijanie przez Iran wojskowego programu nuklearnego) zdecydowały się złamać porozumienie. Na nic zdały się protesty UE, Chin i Rosji oraz raporty Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej jednoznacznie stwierdzające, że Iran wywiązuje się z postanowień umowy i o żadnym wojskowym programie nie ma mowy. Jeśli fakty są przeciw nam, to tym gorzej dla faktów – nowowybrana administracja prezydenta Trumpa złamała umowę przywracając sankcję na Iran. Wywołało to kryzys w relacjach Amerykanów z UE, Rosją oraz Chinami. Co niezwykle rzadkie, zdecydowanie zaprotestowała również rządzona przez konserwatystów Wielka Brytania – tradycyjnie największy i najwierniejszy sojusznik Stanów Zjednoczonych. Amerykanie pokazali tym samym, że nie tylko nie liczą się ze zdaniem partnerów, ale również że podpisane umowy i traktaty są dla nich bez znaczenia, jeśli przestaną im odpowiadać.
Kurdowie
Wreszcie najświeższy przykład, czyli wojna w Syrii. Początkowo od razu po przekształceniu się syryjskich protestów w wojnę domową, Zachód zdecydował się stanąć po stronie rebeliantów skupionych wokół Wolnej Armii Syrii oraz Rządu Tymczasowego. Początkowo rzeczywiście główną rolę w ugrupowaniu pełniła tzw. umiarkowana opozycja, jednak syryjskie stronnictwa demokratyczne nie dysponowały żadnym doświadczeniem bojowym, wobec czego zostały szybko rozbite przez siły rządowe oraz terrorystów z tzw. Państwa Islamskiego, a stery w Wolnej Armii Syrii przejęły ugrupowania dżihadystyczne powiązane między innymi z al-Kaidą. Stany Zjednoczone musiały więc wybrać sobie nowego sojusznika w Syrii. Padło na Kurdów, którzy już na początku wojny w pokojowy sposób przejęli kontrolę nad północną Syrią i bardzo dobrze radzili sobie w odpieraniu ataków dżihadystów z tzw. Państwa Islamskiego. Żeby nie drażnić Turcji udało się przyłączyć do sił kurdyjskich kilka frakcji arabskich i tak powstały Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF), które – obok wojsk rządowych – stanowiły trzon walki przeciwko samozwańczemu kalifatowi. Do najbardziej spektakularnych sukcesów SDF należą między innymi zdobycie stolicy tzw. Państwa Islamskiego oraz dostarczenie Amerykanom danych wywiadowczych, które pozwoliły im zlikwidować przywódcę wspomnianego kalifatu, Abu Bakra al-Baghdadiego. Miesiąc miodowy Kurdów i Amerykanów skończył się jednak po zajęciu całego lewego brzegu Eufratu oraz zabezpieczeniu pól naftowych. Turcja zdecydowała się wtedy przeprowadzić ofensywę przeciwko Kurdom w północnej Syrii. Doszło nawet do zbombardowania przez Turków amerykańskiej bazy. Jednak Waszyngton zamiast odpowiedzieć na działania Turcji, zdecydował się podjąć decyzję o wycofaniu swoich sił i pozostawieniu ich jedynie w okolicach pól naftowych. To wtedy Donald Trump wypowiedział słynne słowa „ropa jest bezpieczna” oraz uzasadniał porzucenie Kurdów tym, że nie brali oni udziału w lądowaniu w Normandii (sic!). Wobec nacierającej armii tureckiej osamotnieni Kurdowie byli zmuszeni do dogadania się z reżimem Assada oraz Rosjanami, którzy wysłali na północ swoje oddziały zatrzymując turecki pochód na Manbidż. Na koniec warto dodać, że nie był to pierwszy raz, kiedy Kurdowie poczuli się zdradzeni przez Stany Zjednoczone. Jeszcze w 1991 roku po zakończonej operacji Pustynna Burza Amerykanie zainicjowali powstanie kurdyjskie na północy Iraku, jednak pozostali całkowicie bierni podczas gdy reżim prezydenta Husajna krwawo stłumił to antyrządowe wystąpienie zabijając od kilkudziesięciu tysięcy do nawet kilkuset tysięcy cywili.
Kto, jeśli nie USA?
Oczywiście zwróciłem tutaj uwagę zaledwie na trzy najbardziej jaskrawe przykłady, ale nie należy zapominać choćby o skandalu ze szpiegowaniem niemieckiego rządu, czy wspieraniu afgańskich mudżahedinów, z których wywodzą się talibowie – wróg Amerykanów w kolejnej wojnie. Skoro Stany Zjednoczone już od dekad zdają się robić wszystko, żeby stracić zaufanie swoich partnerów, a konkurencja rośnie w siłę, nasuwa się pytanie: Kto wypełni lukę po światowym policjancie? Naturalną przeciwwagą dla Waszyngtonu wydaje się Moskwa, szczególnie w świetle tego, jak potoczyły się wydarzenia w Syrii, jednak Rosja – napadając na Ukrainę, której integralność terytorialną gwarantowała traktatami oraz pozwalając Izraelczykom bombardować cele w Syrii – również nie jawi się jako wiarygodny partner. Sytuację zdaje się za to wykorzystywać Francja, próbująca konsekwentnie budować strefę wpływów, którą stanowią byłe francuskie kolonie. Już od dłuższego czasu uwagę zwraca aktywne zaangażowanie Francji w zwalczaniu terroryzmu w Sahelu, a od 2014 roku coraz większą aktywność Paryża można zaobserwować w rejonie Lewantu. Francuzi rozpoczęli swoją własną, niezależną od amerykańskiej, operację w Syrii (w odróżnieniu od Waszyngtonu nie wycofując niespodziewanie swoich sił), a po tegorocznym wybuchu w bejruckim porcie aktywnie zaangażowali się w pomoc Libanowi. Warto również pamiętać o zaangażowaniu Francji w procesy pokojowe w Europie Wschodniej – Francja ma stałe miejsce w grupach kontaktowych mających na celu rozwiązanie konfliktów na wschodzie Ukrainy oraz w Górskim Karabachu. Mając na uwadze powyższe czynniki, warto uważnie przyjrzeć się coraz śmielej prowadzonej polityce Emmanuela Macrona, który wreszcie zdał sobie sprawę, że przyszło mu rządzić prawdopodobnie jedynym globalnym mocarstwem w Europie.